Drugie wydanie wyjątkowej książki o historii rywalizacji Real – Barcelona!

10.05.2023 | Łukasz Gąsiorek























27 marca swoją premierę miało II wydanie książki „Barça vs. Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć” autorstwa Alfredo Relaño. Historia rywalizacji dwóch największych hiszpańskich klubów sięga początków XX wieku!

Książkę znajdziesz tutaj

Real Madryt założony przez Katalończyka. FC Barcelona zawieszona za wygwizdanie hymnu Hiszpanii. Zażarte boje o Alfredo Di Stéfano i Ladislao Kubalę z reżimem generała Franco w tle. Kontrowersyjny transfer Luísa Figo i świński łeb rzucony na Camp Nou. Palec José Mourinho w oku Tito Vilanovy…

Piłkarska rywalizacja pomiędzy Madrytem a Katalonią trwa już ponad 110 lat. Alfredo Relaño jako pierwszy przyjrzał się jej dokładnie i postanowił obalić wszelkie mity krążące wokół El Clásico. Wyjątkowa książka doświadczonego hiszpańskiego dziennikarza to bezkompromisowa kronika potyczek, które dziś elektryzują cały świat. Opowieść wyjaśniająca fenomen wzajemnej niechęci, ale też niezwykłej symbiozy. Symbiozy, która pozwala obu klubom stawać się jeszcze potężniejszymi.

Nowe wydanie zostało wzbogacone o dodatkowy rozdział, opowiadający o ostatnich latach rywalizacji Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Po odejściu tej dwójki z ligi hiszpańskiej na pierwszy plan wysunęli się inni piłkarze.

Fragment książki:

„Futbol nie rozdzielił tego, co połączyła miłość. Kiedy byłem dzieckiem, dwie z trzech rodzin Relaño Estapé mieszkały w tym samym domu: rodzice i wujostwo, dzieci i kuzyni, wszyscy razem. W niedziele w radiu słuchało się audycji Carrusel deportivo (Sportowa karuzela) na antenie Sociedad Española de Radiodifusión, jak wtedy nazywała się Cadena SER, a moja ciotka Estrella, wielka barcelonistka (moja matka początkowo była futbolową agnostyczką, aż z biegiem lat stała się abolicjonistką), obstawiała wyniki meczów i rozprawiała o Kubali. Pozostali dorośli również mówili o Kubali, ale prawie zawsze towarzyszyło temu nazwisko Di Stéfano. Czasem takie rozmowy dało się słyszeć również w ciągu tygodnia, a to dlatego, że Real Madryt często grał mecze w Pucharze Europy. Były transmitowane w radiu i zazwyczaj rozstrzygał je właśnie rzeczony Di Stéfano. Jego nazwisko brzmiało dla mnie jak trzask bata. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem go sobie pośród mgły, mijającego błyskawicznie licznych przeciwników. Nie wiedziałem jeszcze, czym jest futbol. Dopiero co zacząłem oglądać NO-DO, gdzie zamieszczano fragmenty spotkań, które jednak nie mówiły mi zbyt wiele. Dorośli, i owszem, rozmawiali o tym z pasją. Zwłaszcza kiedy dwóch angielskich arbitrów po raz pierwszy wyrzuciło Real Madryt z Pucharu Europy, z rozgrywek, które do tamtej chwili zawsze wygrywał.

Będąc już socio Realu – była to nagroda za dobre oceny i prezent na zakończenie roku szkolnego  – z  ogromną ciekawością oglądałem mój pierwszy mecz Real Madryt – Barcelona. Real wygrał 2:0, a mój siedem lat starszy brat stwierdził: „Obie drużyny są cieniem samych siebie z przeszłości”. Kubali nie było już w klubie. Nie widziałem go aż do następnego sezonu, kiedy zaczął występować w  Espanyolu. Patrzyłem na niego, jak będę patrzył – jeśli w ogóle pewnego dnia tak się stanie – na jeden z posągów na Wyspie Wielkanocnej. Nic wtedy nie zrobił, uważałem jednak, że jest godny podziwu.

Przez kilka lat Barça była w moich oczach historyczną drużyną cofającą się w rozwoju. Nie postrzegałem jej jako rywala dla Realu Madryt. Wydawało mi się, że szacunek, jakim ten zespół darzyli jeszcze mój ojciec i jego bracia, należał mu się bardziej z uwagi na ich żony niż na to, na co naprawdę zasługiwała Barcelona. Ale oglądając w domu schowane w jakimś kącie stare numery magazynu „Blanco y Negro”, odkryłem Barçę, którą nieomal przegapiłem. Barçę mojego przyjaciela Juana Cruza, Barçę HH**, Barçę, która zaczynała się od Ramalletsa, Olivelli, Rodriego, Gracii, Segarry, Gensany (albo Vergésa w miejsce jednego z nich), Barçę, która w każdym meczu musiała rezygnować z trzech z tych ośmiu wspaniałych napastników: Tejady, Kubali, Kocsisa, Evaristo, Eulogio Martíneza, Luisa Suáreza, Villaverde lub Czibora. Zorientowałem się, że straciłem coś wielkiego. I nauczyłem się patrzeć w sposób szczególny na Barçę Sadurníego, Fusté, Peredy, Zaldúi i pozostałych, których oglądałem w tamtych latach.

Rywalizacja w Madrycie toczyła się z Atlético, dla mnie jednak Barça była bardzo ważna. Często kupowałem „Dicen”. Odkryłem tę gazetę na Metropolitano, stadionie Atlético, na który chodziłem  – wbrew radzie mojego ojca – w te niedziele, kiedy Real grał na wyjeździe. Do jej kupna namawiali handlarze na zachodniej trybunie. Od czasu do czasu, jeśli pozwalały mi na to oszczędności, w kiosku przy Cibeles kupowałem „Barçę” albo „RB”, dwa magazyny poświęcone Barcelonie, przy czym jeden z nich systematycznie atakował władze klubu, co wydawało mi się zadziwiające.

Mój pierwszy wyjazd do Barcelony nie miał nic wspólnego z futbolem. Stało się tak z okazji srebrnego jubileuszu moich rodziców. Pojechaliśmy tam, żeby poznać i uściskać katalońską rodzinę, z którą moja matka nie widziała się od wojny. Inne czasy. Ale rozmawiało się o futbolu i nasi barcelońscy krewni dyskretnie zawstydzili nas wspomnieniem finału butelek, do którego doszło nie tak dawno temu. Przyznaję, że ironia była jak najbardziej zasłużona. Tamto zdarzenie pokazało, jak nieokrzesani są kibice Realu Madryt. Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to. Tym bardziej że byłem wśród nich, choć spieszę z informacją, że nie rzuciłem żadnej butelki.

Moja pierwsza wizyta na Camp Nou miała miejsce kilka lat później, w wielkanocny poniedziałek w 1972 roku. Tym razem – już jako dziennikarz  – poszedłem obejrzeć mecz Barça  – Real Madryt. Gwizdy, jakimi przywitano wchodzących na murawę piłkarzy Realu, zaskoczyły mnie tak, jak niewiele rzeczy w życiu. Zupełnie nie byłem na to przygotowany i przez moment wydawało mi się, że to jakiś nadprzyrodzony dźwięk, jakby z olbrzymią prędkością zbliżały się do nas inne galaktyki. Minęło kilka dobrych chwil, zanim zdałem sobie sprawę, że to gwizdy; były nieprawdopodobnie ogłuszające, ani trochę nie przypominały gwizdów, jakie można było usłyszeć na meczach odwiecznych rywali w Madrycie.

Coś działo się wokół.

Czym było i jest to coś, staram się wyjaśnić w tej książce. Przygotowywałem się do jej pisania z największą starannością. Są w niej wydarzenia z historii obu klubów (znacznie więcej jednak traktujących o Barcelonie) i mnóstwo informacji dziennikarskich. Są w niej wspomnienia osób związanych z jednym i drugim klubem. Zawarłem w niej wreszcie moje własne wrażenia z ostatnich 50 lat, prawie połowy tej niebywale intensywnej rywalizacji, której byłem naocznym świadkiem, zarówno jako kibic (albo dziecko otoczone kibicami w pierwszych latach), jak i jako dziennikarz. Wyłuskałem wszystkie znaczące z  mojego punktu widzenia epizody, do których doszło podczas rywalizacji tych dwóch gigantów, związane tak z meczami rozgrywanymi na boisku, jak i tymi w gabinetach. Wszystko, o  czym Państwo przeczytają, jest dobrze udokumentowane, ponieważ w miarę możliwości starałem się docierać do źródeł. Wiele razy weryfikowałem rozpowszechnione po stronie barcelońskiej informacje; powtarzane aż do znudzenia najmłodszym generacjom, sprawiają, że kibice tej drużyny powszechnie uważają się za ofiary zniewag. Oczywiście, że Real Madryt robił świństwa Barcelonie. A Barça robiła je Realowi. Jednak stwierdzenie, że Real był drużyną Franco i stąd brały się jego sukcesy, jest niesprawiedliwym uproszczeniem. Real znaczył więcej niż Barça w czasach Republiki, jego prezes do wybuchu wojny domowej był szanowanym republikaninem, a w kwestii tytułów Real Madryt miał swoje gorsze lata między końcem wojny domowej a przybyciem Di Stéfano. Co do udziału reżimu w tym transferze, odsyłam do odpowiedniego rozdziału, w którym wyjaśniam, że sprawy nie wyglądały tak, jak o nich opowiadano. Dwa rozdziały przed fragmentem poświęconym sprawie Di Stéfano znajduje się opis sprawy Kubali, kiedy to władze robiły, co mogły, żeby mieć doskonałą bazę dla swojej antykomunistycznej propagandy.

Owszem, później, w latach 60., Real Madryt zyskał w Hiszpanii znaczenie, jakiego nigdy wcześniej nie posiadał, stał się czymś w rodzaju instytucji państwowej, której status znacznie wykraczał poza ramy zwykłego klubu sportowego, chociaż w herbie klub miał nazwę miasta. W tamtych latach nikt nie cierpiał tak jak Barça i być może to z tamtego okresu pochodzi siła, która pozwala dziś cieszyć się klubowi świetnością. Książka ukazuje się w momencie, gdy Barça stanowi wzór, kolekcjonuje tytuły i zbiera pochwały, Real Madryt porusza się zaś niezdarnie, wiosłując w górę rzeki, użalając się nad swoim losem i nie znajdując rozwiązania. Jest więc obecnie dokładnie odwrotnie niż wtedy, gdy 50 lat temu poznałem oba kluby, kiedy wspaniała armia, dowodzona przez Di Stéfano, szła od zwycięstwa do zwycięstwa, a Barça wprowadzała nowe projekty, by znaleźć rozwiązanie, które i tak się nie pojawiało.”

Archiwum